Od małego zagrywałam się z rodzicami i rodzeństwem w różne klasyczne gry karciane. Po wojnie i tysiącu przyszło makao, potem kanasta, w międzyczasie przewinęło się kilka różnych pasjansów (tak, rodzina czasem już nie mogła wytrzymać mojego jojkania o kolejną partię i nauczyli mnie jak układać karty samej). W liceum poznałam brydża i na wiele lat stał się absolutnym królem mojego stołu. Do dzisiaj zresztą chętnie siadam do robra czy dwóch. Jak się jednak okazuje, nie tylko klasyczne karcianki potrafią dzisiaj sprawić frajdę!
W co graliśmy kiedyś?
Każdy ma pewnie w domu starą talię kart Piatnika (swoją drogą, widzieliście, jakie piękne karty teraz robią? Mnie się strasznie podobają te stylizowane na obrazy Mondriana). Pamiętacie, w co zwykle grywaliście? Ja zaczynałam “poważniejsze” granie od tysiąca. Można to było łatwo poznać po talii - w tej grze wykorzystuje się tylko karty od dziewiątki do asa, więc te były mocno zużyte w porównaniu do lśniącej bielą reszty! Ach, te emocje, gdy się grało “na musiku”, uważne zbieranie meldunków, czyli par król i królowa, polowanie na wysokopunktowane dziesiątki za pomocą asów - to były czasy! Potem nauczyłam się grać w remika i nauczyłam się czym jest sekwens (czyli kilka kart po kolei, zwykle w tym samym kolorze) oraz jak trzymać w ręku na raz czternaście kart - wierzcie mi, dla dziecięcej dłoni to nie lada wyzwanie! Kolejną grą (wciąż mam w domu niemożebnie wytarte pudełko tych kart) była kanasta, czyli remik na nieco wyższym poziomie planowania i zarządzania ręką i stołem. Do dzisiaj widząc na ręku dwójkę cieszę się, że mam tak mocną kartę (w kanaście to taki joker), choć gram już w coś zupełnie innego! No i wreszcie, karciana miłość mojego życia, czyli brydż. Najtrudniejsza, a jednocześnie najbardziej intuicyjna gra w karty, jaką znam. Mnogość rozwiązań, języków, którymi posługujemy się przy grze, jej elegancja - to wszystko sprawia, że w moim domu zawsze znajdzie się pudełko dobrych kart brydżowych - i tylko czekać na partnerów!
A w co gramy dzisiaj?
Świat poszedł naprzód, a wraz z nim i światek gier karcianych. Liczba niesamowicie ciekawych, nowoczesnych tytułów, które często garściami czerpią ze swoich klasycznych pierwowzorów, aż zapiera dech w piersiach. Choć kocham brydża, to jego nauka wymaga jednak trochę czasu, dlatego z nowymi współgraczami dzisiaj chętniej sięgam po Tichu, w które również gra się w parach. Talia dzieli się klasycznie na cztery kolory (choć nie są to piki, kiery, trefle i kara, a ich dalekowschodnie odpowiedniki), a oprócz tego mamy do dyspozycji cztery karty specjalne - jedynkę, wyznaczającą pierwszego gracza, pieska, który pozwala na oddanie inicjatywy partnerowi, feniksa będącego swoistym jokerem i potężnego smoka, stanowiącego najwyższą pojedynczą kartę. Tichu wciąga i uzależnia, a czas przy nim płynie nadspodziewanie szybko. Nie dziwi więc, że w tę grę codziennie gra sześćset czterdzieści dwa miliony Chińczyków!
6 bierze! to z kolei tytuł, który jest z nami już ponad dwadzieścia lat! W 1996 roku został uhonorowany przez MENSA jako najlepsza gra umysłowa - i nie jest to dla mnie żadnym zaskoczeniem. Zasady są banalnie proste - mamy na ręku dziesięć kart których musimy się pozbyć, układając je w jednym z czterech rzędów. Kto dołoży szóstą kartę, zbiera rząd, a leżące w nim karty dostarczają punktów… ujemnych! Musimy więc tak lawirować z naszą najczęściej pozornie tragiczną ręką, by nałapać tych kar jak najmniej. Ja najbardziej lubię grać w trzy osoby, choć da się grać i w dziesięć - choć wtedy jest to już prawdziwa jazda bez trzymanki!
Jeśli lubicie nieco pohandlować, powinniście koniecznie spróbować klasycznego już dzisiaj tytułu, jakim są Fasolki. Jest to pierwszy międzynarodowy hit znanego dzisiaj ze znacznie cięższych planszówek projektanta - Uwego Rosenberga. Naszym zadaniem jest sadzenie i zbieranie jak najcenniejszych zagonów tytułowych fasolek. Żeby to zrobić, musimy jednak umiejętnie handlować nasionkami, które mamy w ręku z innymi graczami - a tych może być od trzech do pięciu. Gdy uda się nam już dokonać upragnionej wymiany, sadzimy, a potem wymieniamy zbiory na monety. Czy jednak uda się to zrobić w odpowiednim czasie, tak by otrzymać za swoje fasolki więcej pieniędzy niż pozostali?
Na koniec coś z zupełnie innej beczki, czyli Red7 - gra, która pojawiła się na rynku ledwie kilka lat temu i szturmem zdobyła serca graczy na całym świecie. W tej opartej na liczbie siedem (tyle w grze jest i kolorów i nominałów) karciance, staramy się pozostać ostatnim graczem przy stole, który wciąż może zagrywać karty. W tym celu będziemy na bieżąco… zmieniać zasady gry! Reguły można skrócić do jednego zdania: “Zagrywasz, albo przegrywasz!” - bo o to naprawdę w tej uroczej gierce chodzi. Czy się to nam uda - zależy nie tylko od szczęścia, ale i odpowiedniego wymierzenia swoich ruchów. Koniecznie spróbujcie!
Komentarze (0)